WONDER WOMAN 1984 - Życzyłbym sobie aby było lepiej...
Zacznijmy od tego, iż jestem wielkim fanem DC Comics. Można by rzecz, że wychowałem się na Batmanie i jego wesołej kompaniji. Niczego nie pragnę bardziej na świecie od tego aby chybocący się statek jakim na początku było kinowe uniwersum DC obrał właściwy kurs. Stery statku przejęła ówcześnie reżyserka Patty Jenkins, której powierzono rolę nie tylko ekranizacji najpopularniejszej żeńskiej superbohaterki, ale jak się również wtedy okazało, wypłynięcie na spokojone wody, na których Warner Bros mogło by dalej kontynuować z stworzeniem swojego DC Extended Universe. Był to strzał w dziesiątkę. Film okazał się światowym sukcesem zbierając pozytywne recenzję, a co najważniejsze, zarobił kupę kasy. Wonder Woman w końcu doczekała się swojej ekranizacji stając się symbolem kobiecej siły, którą tłumnie szły zobaczyć babcie ze swoimi córkami i wnuczkami. Stała się tym, czym dla facetów od zawsze był Superman.
Po spektakularnym sukcesie studio szybko zdecydowało się na sequel. Nie mogło być przecież inaczej. Liczby się zgadzały, popularność postaci wystrzeliła w niebiosa, a film na swoje barki ponownie zgodziła się wziąć Pani Jenkins. Jak tym razem wyszło? Zapraszam do mej subiektywnej opinii.
Jeśli ktoś oglądał pierwszą część, to jak łatwo sobie policzyć, doskonale wie iż akcja dzieje się 70 lat od perypetii księżnej Diany podczas I Wojny Światowej. Przenosimy się teraz do roku 1984 gdzie tytułowa bohaterka jest już zaprawioną w bojach amazonką ratującą ludzi z opresji. Począwszy od tych większych, a kończąc na tych nawet najdrobniejszych. Gdy odkłada swoją pelerynę lasso prawdy, powraca do swej codziennej, „ludzkiej“ rutyny gdzie pod przykrywką Diany Prince, para się zawodem antropologa w muzeum Smithsonian. Jednak po zapadnięciu zmroku, powracają demony z przeszłości. Bohaterka nie może pogodzić się z utratą swojej miłości życia, którą był Steve Trevor (w tej roli Chris Pine). Nawet superbohaterom doskwiera najzwyczajniejsza ludzka samotność. Sytuacja troszeczkę się zmienia gdy Diana poznaje w pracy Barbarę Minervę, ekscentryczną panią biolog, która desperacko poszukuje atencji oraz uznania swoich kolegów z pracy, zdających się jej na ogół nie dostrzegać. Akcja filmu przyśpiesza gdy w muzeum pojawia się tajemniczy przedmiot, z mocy którego nikt nie zdaje sobie sprawy, a za którym swą pogoń zaczyna Max Lord (w roli genialny Pedro Pascal), nafciarz oszust dążący do bogactwa i sukcesu. Tak oto w skrócie przedstawia się fabuła filmu.
No dobra ale jak to wyszło w praniu? Niestety bardzo średnio…Pośród mniej lub bardziej udanych kreacji jakie dane jest nam oglądać podczas seansu, nie można nie zwrócić uwagi na słonia w składzie porcelany jaką jest Gadot. Powiedzmy sobie od razu wprost, jest bardzo słabą aktorką. Na tle Kristen Wiig oraz Pedro Pascala jest niczym dziecko we mgle. Brak jej jakiejkolwiek charyzmy, widocznej chociażby u jej kolegów z filmowego uniwersum (Jason Mommoa), którą potrafiła by sprzedać film. O ile w pierwszej części, dzięki jej konstrukcji gdzie Gadot grała rybę wyjętą z wody, jeszcze to jakoś działało, tak w sytuacji gdzie trzeba było udźwignąć cały film, zupełnie zawiodła. Idąc już tą drogą, wspólne sceny ze Stevem Trevorem, gdzie niektóre powinny rozerwać serce na pół albo choć doprowadzić do łez, wydawały się płaskie i pozbawione jakichkolwiek emocji. Sam Chris Pine niestety nie wystarczy, a do tanga trzeba dwojga.
Idąc dalej, CGI czyli efekty specjalne. Tutaj też można się zawieść. Sceny kiedy nasza bohaterka tu i ówdzie ratuje ludzi i buja(!) się na swoim lasso po dzielni lepiej aniżeli Tom Holland w „Spiderman: Homecoming“, wygląda tak sztywno, niczym złapana z zaskoczenia przez biegunkę. Wiele scen wygląda sztucznie i niewiarygodnie. Bardzo duże potknięcie Warnera, biorąc pod uwagę ile razy premiera filmu zostawała przesuwana w czasie ze względu na panującą na świecie pandemię.
Dalej, zmarnowany potencjał na postać Cheetah, arcywroga Wonder Woman. O ile motywacja jaką kieruje się Barbara jest ukazana w przyzwoity sposób, tak ukazanie się finalnie w postaci kobiety geparda, rujnuje wszystko na co Kristen Wiig pracowała w tym filmie. Ot pojawia się na jedną scenę i koniec. Nie chcę na razie winić tu reżyserki, gdyż ta ostatnio ogłosiła wszem i wobec, iż trzeci akt filmu nie jest JEJ trzecim aktem.
Film ma się nijak do kinowego uniwersum zapoczątkowanego przez Zacka Snyder’a. Wonder Woman robi pewne rzeczy w roku 1984, wiele lat przed wydarzeniami przed Batman v Superman i Justice League, których nagle nie potrafi już zrobić w czasach współczesnych? No bitch please…Ja wiem, że grube ryby za wszelką cenę próbują odciąć się od wizji Snyder’a…no ale Panie i Panowie, trochę przyzwoitości i szacunku. Gdyby nie Snyder, nie było by nic.
No ale żeby nie było tak brutalnie warto zwrócić uwagę na jaśniejsze punkty ekranizacji. Takowym jest iście genialnie zagrana rola Maxa Lorda w wykonaniu Mandaloriana Pedro Pascala. Nic dziwnego, że jest to jeden z aktualnie najbardziej pożądanych aktorów. Samą mimiką twarzy potrafi przekonać widza co do racji, którymi kieruje się wykreowana przez niego postać. Ja jako ojciec, osobiście mu kibicowałem. Takich antagonistów pragniemy oglądać. Z krwi i kości.
Kristen Wiig jako Barbara Minerva jest niesamowita…dopóki pozostaje w swojej ludzkiej postaci. Naiwna pani biolog kupiła mnie od samego początku. Jej ludzkie pragnienie aby zostać zauważoną oraz pokochaną budzi w człowieku współczucie oraz litość. Sprawia to, iż jest ona tym bardziej nam bliska. Kto z nas nie pragnie tego samego? Jej proces przejścia na ciemną stronę mocy jest jak najbardziej wiarygodny.
Pod tą stertą całego lekko zagraconego filmu znajduje się jednak najjaśniejszy punkt przedstawienia. Ukryta wiadomość. Nic dobrego nie jest zbudowane na kłamstwach, a wszystko, każde nasze marzenie, tudzież życzenie posiada swoją cenę. Nawet tak potężna istota jaką jest Wonder Woman, pół bogini, nie może mieć wszystkiego.
Osobiście uważam, iż Patty Jenkins serwuje nam przesłankę, która jest zawsze na czasie. Ludzie od zarania dziejów dążą do władzy, pieniędzy czy sukcesu. Czy człowiek jest dzięki temu naprawdę szczęśliwy? Nie, wszystko to jest tylko pięknym kłamstwem, dzięki któremu nie potrafimy dostrzegać pięknych rzeczy. Rzeczy, które mamy na wyciągnięcie ręki.
Koniec końców „Wonder Woman 1984„ to OK film, ale tylko OK. Film ma więcej upadków aniżeli wzlotów ale wierzę, że był to tylko drobny spadek formy pani Jenkins. Ot gorszy dzień w pracy. Nadal wierzę, iż reżyserka odkupi swe winy w trzecim filmie, gdyż kiedy spisuję swe myśli na migoczącym ekranie Wonder Woman 3 dostała zielone światło na produkcję. To właśnie Patty ponownie stanie za sterami i oby tym razem dała radę coś wiecęj wykrzesać z pięknej aktorki z Izraela… Bardzo bym sobie tego życzył, no ale każde życzenie ma swoją cenę…