Monster Hunter - prawie całkiem spoko film
Adaptacje gier komputerowych trwają w najlepsze. Mimo panującego przeświadczenia, iż istnieje coś takiego jak klątwa przenoszenia gier komputerowych na duży ekran (z reguły bardzo rzadko się to udaje), to co raz to więcej reżyserów bierze się za mniej lub bardziej znane franczyzy. Jak wyszło tym razem? Zapraszam do przeczytania jak zwykle do mojej subiektywnej opinii.
Monster Hunter to luźna adaptacja jednej z najpopularniejszej serii gier fantasy gatunku RPG (role playing game) o tym samym tytule wydawanej od 2004 roku przez japońską firmę Capcom. Głównym celem graczy jest pokonywanie olbrzymich potworów oraz rozbudowywanie swego ekwipunku. Kiedy fanowski światek owej gry dowiedział się, iż za sterami nadchodzącego filmu stanie Paul Anderson, znany z tego, że bardzo lubi brać znane marki i robić z nich tzw potocznie gnioty (dobra niech będzie, że pierwszy Mortal Kombat nawet mu jakoś wyszedł), to zapewne miecz nóż otworzył im się w kieszeniach. Ja osobiście w gry nie grałem, dlatego do seansu podszedłem jak do każdej innej typowej dla tego gaatunku produkcji, czyli z otwartą głową oraz z zerowymi oczekiwaniami.
W rolach głównych możemy podziwiać Millę Jovovich, która po rozprawieniu się ze wszystkimi zombie w serii Resident Evil teraz bierze się za gigantyczne monstra. Partneruje jej gwiazda kina kopanego, pochodzący z Tajlandii Tony Jaa oraz hybryda człowieka z lwem w tym filmie czyli Ron Pearlman. Najjaśniejszą gwiazdą filmu jednakże są gigantyczne potwory, które przy nie tak dużym budżecie filmowym wyglądają wg. mnie naprawdę spoko. Są wielkie, dobrze wyrenderowane i robią to co robić powinny, czyli zabijają ludzi. Chciało by się tyle samo dobrego powiedzieć na temat gry aktorskiej naszych bohaterów ale…niestety się nie da. Milla Jovovich gdzieś po drodze swojej aktorskiej kariery zapopmniała chyba jak się wogóle gra. Jej postać twardej pani kapitan oddziału komandosów jest tak samo przekonywująca jak pewna partia polityczna w naszym kraju co do swoich racji. Względem Tony’ego Jaa nie miałem absolutnie żadnych oczekiwań. Chciałem po prostu zobaczyć to w czym nasz kaskader z wykształcenia jest dobry, czyli sceny walki i wymachiwanie olbrzymimi mieczami. Ron Pearlman natomiast po prostu jest w filmie i wymachuje swą blond grzywą.
Od razu przestrzegam, film nie posiada żadnej fabuły. Pani komandos dostaję się wraz ze swoim oddziałem do równeległego świata i próbuję z niego wrócić. Koniec. Może i by nie było w tym nic takiego tragicznego gdyby reżyser spróbował choć w jakimś stopniu opowiedzieć o wykreowanym przez twórców gry świecie. Ja jako osoba, która w te gry nie zagrała ani sekundy, nie dowiedziałem się prawie niczego. Dlaczego, skąd, w jaki sposób, kim byli? Te pytania nadal pozostają bez odpowiedzi. A szkoda, ponieważ skrawek tego co dostałem naprawdę mnie zaintrygował. Widocznie reszę sam sobie muszę doszukać na wikipedii. Może film miał by nawet wyższą ocenę gdyby pewne wątki zostały w poprawny sposób rozwinięte. Zamiast tego otrzymaliśmy produkt próbujący się sprzedać tylko i wyłącznie scenami akcji.
Więcej już po prostu nie ma o czym pisać. Werdykt? Mi się film względnie podobał. Gdyby nie pewne zabiegi, na które zdecydował się reżyser, a raczej ich brak, mogło być o wiele lepiej. Naprawdę. Jeśli chcecie lekkiej niezobowiązującej przygodówki to szczerze polecam. Chociaż aby pooglądać sobie potwory. Tych niegdy za wiele. Film oceniam na popcornowy odmóżdżacz 6/10.